Rodzice pani Franciszki Kiryjczuk poznali się w 1946 r. w Trzebieży, niedużej miejscowości nad Zalewem Szczecińskim, która jeszcze kilka miesięcy wcześniej nazywała się Ziegenort. Kiedy strefę tzw. Enklawy Polickiej opuścili Rosjanie, ludność napływająca z Kresów Wschodnich zajmowała poniemieckie domy, prawie nietknięte podczas działań wojennych. Obcobrzmiące napisy zmieniano na polskie, obsiewano cudze pola, które miały stać się „swoje”, przyzwyczajano się do życia w nowym miejscu. Pomału odradzał się port, przemysł stoczniowy i tartak.
W takich okolicznościach spotkała się dwójka młodych ludzie, którzy dzieciństwo spędzili na terenie obecnej Ukrainy: rodzina ze strony matki pochodziła z okolic Stanisławowa. Tam mieli gospodarstwo, swój kawałek ziemi. Kiedy zaczęła się wojna, dziadek i najstarszy syn poszli walczyć w Wojsku Polskim. Tymczasem Sowieci wywieźli najstarszą córkę na Syberię (matkę pani Frani), gdzie ciężko pracowała przy wyrębie lasów i w stajni. Reszta dzieci była jeszcze mała, została w domu. W 1945 r. młoda dziewczyna wróciła ze zsyłki. Dalsze losy dziadka i wujka nie są znane, nie wiadomo, gdzie zginęli i w jakich okolicznościach. Najbliżsi nie wiedzą też, gdzie mężczyźni zostali pochowani.
Babcia związała się z bratem swojego zmarłego mężą, wzięli ślub i razem z dziećmi przyjechali nad zalew. Jako repatrianci dostali dom, tak zwany „robotniczy”, z ogrodem 97 arów. Zajmowali się rolnictwem, mieli konie, krowy, uprawiali ziemię.
Rodzina ojca pochodziła z Zarubinka, położonego ponad 600 km od Kijowa, mieli tam gospodarstwo. Tata pani Frani pracował w hucie szkła, ale kiedy dziadek ożenił się po raz drugi chłopak nie mógł dogadać się z macochą. Przybrana matka zabierała mu wszystkie zarobione pieniądze, więc wyjechał. Po wojnie osiedlił się w Trzebieży.
Pani Franciszka urodziła się w 1947 r., w rodzinnym domu. Poród odbierał niemiecki lekarz, któremu, jak wielu innym specjalistom na tzw. Ziemiach Odzyskanych nie pozwolono opuścić miejscowości.
Ojciec dostał pracę jako szkutnik w trzebieskim porcie, mama zajmowała się domem, ogrodem oraz wychowaniem dzieci. W latach ’50 każdy mieszkaniec wsi był wzywany do wykonywania robót na rzecz pobliskiego PGR-u (nad zalewem mówiło się „kołchoz”). Mama pani Frani, zmęczona swoimi obowiązkami, nie zawsze miała siłę i ochotę tam chodzić. Pewnego dnia sąsiad przechodzący koło domu, zapytał: „Marysia, a czemu ty do pracy nie idziesz?”. Na co mama odpowiedziała: „Frania jest chora i nigdzie nie pójdę”. Mężczyzna, zdumiony: „no ale przecież Frania siedzi na drzewie…”. A mama: „widzisz, z gorączki nie wie co ma robić. Mówiłam ci przecież, że chora, uciekła mi gdzieś”, wspomina pani Franciszka po latach, ze śmiechem.
Kiedy dzieci podrosły, ojciec namówił matkę, żeby poszła do pracy zawodowej, która zapewniłaby jej emeryturę. Kobieta zatrudniła się w tartaku, gdzie nosiła trociny w koszach.
Po skończeniu podstawówki pani Kiryjczuk przyjechała do Szczecina. Zamieszkała na stancji i kontynuowała naukę w szkole odzieżowej. W czasie jednego z pobytów w rodzinnej Trzebieży, na zabawie, poznała swojego przyszłego męża. Pobrali się, na świat przyszła córka i synowie.
Mieszkali na Pomorzanach, pani Franciszka szyła ubrania w „Odrze, a następnie w „Danie”. Wracając po pracy do domu, po drodze na przystanek, lubiła zajrzeć do wielobranżowego sklepu „Społem” znajdującego się przy ul. Wyzwolenia, gdzie sprzedawano szkło i porcelanę. Jak wspomina „wchodziło się i kiedy coś wpadło w oko, to człowiek kupował.” Ma stamtąd piękny, 12 – osobowy serwis z wytwórni we Włocławku, kremowy w zielone kwiatki, ze złoceniami na brzegach. Pani Frania nabyła go przed komunią córki, 42 lata temu. Nawet pamięta cenę – siedemnaście i pół tysiąca złotych. Komplet jest wciąż używany, podczas wszystkich świąt i uroczystości rodzinnych, są na nim ślady użytkowania, ale zachował się prawie w całości, brakuje tylko dwóch talerzyków deserowych. Klasyczny wzór, pięknie wygląda na białym obrusie. Pani Franciszka ma do zastawy wielki sentyment, chętnie o niej opowiada.
Pani Franciszka nie uważa się za kolekcjonerkę ceramiki, ale przez kilkadziesiąt lat zbierała dekoracyjne kufle. Kupowała je podczas wycieczek zakładowych, wyjazdów indywidualnych, np. do Pilzna czy do sanatorium, przywoziła, kiedy odwiedzała córkę w Szkocji i syna w Holandii. Zbiór około 20 sztuk dumnie prezentuje się na półkach pod sufitem.
Obecnie pani Kiryjczuk nie powiększa już swojej kolekcji, nie wyjeżdża też często. Kilka lat temu była w Kijowie, gdzie spotkała się z bratem ojca, Franciszkiem (nosi po nim imię).
Pani Frania przez całe życie kieruje się mottem: „Każdy powinien żyć dniem dzisiejszym, a nie przeszłością i nikomu krzywdy nie robić”. Wspomina też słowa ojca, powtarzającego często: „Lepiej spać spokojnie, lepiej stracić, jak kogoś skrzywdzić”. Uważa, że powyższe prawdy, bez względu na czasy, są zawsze aktualne, przekazała je też swoim dzieciom.