Dzięki modlitwie na drewnianym różańcu rodzina pani Scholastyki przeżyła wojnę. Mieszkali wtedy na Suwalszczyźnie, we wsi pod Bakałarzewem, którą od Prus oddzielała jedynie rzeka i pas ziemi niespełna 16-kilometrowej długości. Ojciec był sołtysem, kiedy zaczęła się okupacja ukrywał Polaków przed wywiezieniem do Rzeszy na roboty przymusowe.
Front, który stanął dokładnie na terenie miejscowości spowodował, że domy i budynki gospodarcze zostały doszczętnie zniszczone najpierw przez przechodzące tamtędy wojska niemieckie, a później rosyjskie. Ludzie chowali się w wykopanych w ziemi dołach, „w norach takich mieszkaliśmy po prostu, darniną przykrytych. Nie było ani okna, ani drzwi, tylko rura doprowadzająca powietrze. Do dziury wsadzona drabina i po tej drabinie schodziło się jak do bunkra”, wspomina po latach osiemdziesięciopięcioletnia kobieta.
Najbliżsi pani Scholastyki kilka razy cudem uniknęli śmierci: naziści chcieli ich spalić za zabicie przez partyzantów żołnierza niemieckiego, ale akurat do wsi weszły wojska radzieckie więc w pośpiechu się ewakuowali. Innym razem Rosjanie ustawili ojca, matkę i dzieci do rozstrzelania za rzekomą współpracę z okupantem. Poręczenie sąsiadów oraz duża ilość bimbru przekonała Sowietów do pozostawienia rodziny przy życiu.
Dopiero kiedy mieszkańcy wsi zostali przesiedleni pod litewską granicę, zrobiło się trochę spokojniej.
Jednym z najsilniejszych wspomnień wojennych pani Scholastyki była modlitwa na różańcu: „Klęczeliśmy wszyscy na ziemi i modliliśmy się, powtarzaliśmy to, co mama mówiła”. Różaniec towarzyszył rodzinie we wszystkich tragediach, a później również i przyjemnościach, bowiem rodzicielka przesuwała jego paciorki gorliwie szepcząc „Zdrowaś Mario” codziennie, aż do swojej śmierci w 1974 r.
Po wojnie, wiosną 1946 r. mieszkańcy wsi powrócili na ojcowiznę. Najpierw spali w prowizorycznych schronieniach na wpół zakopanych w ziemi, ze ścianami wzmocnionymi kamieniami polnymi. W lecie było tam chłodno, a zimą w miarę ciepło, „całymi rodzinami żyło się na jednej przestrzeni”. Wszyscy brali udział w odbudowie miejscowości, „sąsiedzi umawiali się, zaprzęgali i razem zwozili drewno z lasu. Jeden drugiemu pomagał stawiać domy, żeby tylko było gdzie wejść, przytulić się, żeby było gdzie mieszkać”. Głód panował straszny. „Z tych Prus to Niemcy uciekali prosto od stołu. W chałupach było wszystko, nawet jedzenie na talerzach. Tatuś z innymi tam jeździli po żywność, co się komu udało znaleźć to przywieźli i każdy tak się dzielił, ziemniakami, zbożem”, wspomina dzisiaj pani Scholastyka.
Ola – tak jest nazywana przez przyjaciół – przyjechała do Szczecina w 1955 r., uciekając z rodzinnej wsi przed niechcianym małżeństwem. Ślub wzięła 3 lata później, z miłości. Po śmierci matki zabrała stary, drewniany różaniec. Mimo, że brakuje mu kilku paciorków i jest powiązany różnymi drucikami, to wciąż stanowi dla pani Scholastyki najważniejszą pamiątką po matce, przeżyciach wojennych i historii rodziny. Nawet po latach wywołuje silne emocje. Kobieta nie pamięta już kto go naderwał, może rodzeństwo? Może nawet ona sama? Ale to nie jest istotne.
Z dzieciństwa, mimo że przypadło na czas wojny, pani Ola zachowała również dobre wspomnienia. Nie było zabawek, więc z brukwi i buraków tworzyło się małe „dzieła sztuki”: „Ojciec trochę pokazał, trochę wymyślaliśmy, no i bydło dostawało później rzeźby do jedzenia”, śmieje się po latach. To zapewne wtedy nauczyła się kreatywności, która bardzo przydała jej się w życiu. Pani Scholastyka lubi robić na szydełku, osiągnęła w tym prawdziwe mistrzostwo. Kilka lat temu wykonała pięknie duże, ok. 30-centymetrowe godło Polski. Inspiracją okazała się wycieczka w góry, kiedy kobieta zobaczyła wizerunek Orła Białego ułożony ze słomy. Pomyślała sobie, że też chciałaby spróbować, tylko szydełkiem. Siedziała całą zimę, aż „zrobiła wszystko, każde piórko oddzielnie”.
Wystawia swoje prace podczas targów Organizacji Pozarządowych, które co roku odbywają się wiosną na Jasnych Błoniach. Jest doceniana, zdobywa pierwsze nagrody. Kiedyś ktoś zapytał dlaczego nie zrobi szczecińskiego gryfa? Pani Scholastyka nie wiedziała jak dokładnie wygląda ten pół lew i pół orzeł, poszła więc do urzędu miejskiego, gdzie dali jej plakat z herbem. I zrobiła kolorowymi kordonkami przepięknego gryfa, dumę całego Klubu Seniora w Słowianinie, do którego należy od ponad 30 lat.
Zawsze miała smykałkę do rękodzieła, jej specjalnością są też ozdoby robione z materiałów recycklingowych. Zbiera folię spożywczą, reklamówki, pojemniki po cateringu, rajstopy, plastikowe butelki, łyżeczki… Ludzie się dziwią, skąd Ola bierze pomysły, ale wiedzą już, że kobieta ma niesamowitą wyobraźnię. Kiedyś poprosiła panią prowadzącą zajęcia w klubie o jakiś kawałek plastikowej torby i kiedy później przyniosła gotową ozdobę to ta, zdumiona, powiedziała tylko „O Jezus!”. Z pociętych butelek pet potrafi wyczarować lampkę nocną, z reklamówek kwiaty… Całe mieszkanie ma aktualnie zastawione materiałami i gotowymi ozdobami, ponieważ szykuje się na kiermasz świąteczny, który odbędzie się na ulicy Romera.