Zamiłowanie do fotografii pani Elżbieta Janowska wyniosła z rodzinnego domu. Tata był z zawodu elektrykiem, ale hobbystycznie robił zdjęcia lustrzanką typu Start – pierwszym po wojnie produkowanym w Polsce aparatem. Miał też swoje laboratorium, gdzie wywoływał odbitki.
Rodzice poznali się na weselu rodzeństwa, to była prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia, szybko wzięli ślub i przyjechali do Szczecina. Mama na początku pracowała w zakładach szwalniczych (późniejsza „Dana”), ale po urodzeniu w 1959 r. córki i potem dwóch synów zajęła się domem.
Dzieciństwo i lata młodości pani Elżbieta wspomina z czułością. W każdy weekend tata zabierał całą rodzinę samochodem do pobliskich miejscowości. Zwiedzali okolice, składali też niezapowiedziane wizyty kuzynom obojga rodziców mieszkającym w rejonie Inowrocławia i w Mielcu, jeździli do Słupska, Gorzowa. Dzięki temu mała Ela miała okazję dosyć dobrze poznać swoich krewnych.
Ojciec umarł przedwcześnie w wieku 45 lat, „na to, na co się teraz nie umiera”, jak wspomina córka, na nerki. Niestety, w tamtych czasach jeszcze nie dializowano chorych.
Pani Janowska skończyła studium pomaturalne w kierunku reklamy, potem zaocznie kulturoznawstwo, a następnie studia podyplomowe z pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej. Krótko pracowała w świetlicy. Założyła działalność gospodarczą i prowadziła zajęcia z dziećmi oraz młodzieżą stymulujące rozwój intelektualny, pamięć, spostrzegawczość, myślenie logiczne.
W latach ’80 zajmowała się branżą kulturalną w RSW „Prasa – Książka – Ruch” Przedsiębiorstwo Upowszechniania Prasy i Książki (PUPiK). Moloch o długiej nazwie był największym koncernem prasowo – wydawniczym w Europie Środkowo-Wschodniej. Animatorzy zatrudnieni w PUPiK prowadzili działalność kulturalną w ramach Klubów Prasy i Książki (KPK) oraz Międzynarodowych Klubów Prasy i Książki (MKPiK), przemianowanych później na słynne „empiki”. Pani Elżbieta cieszy się, że szczeciński oddział przy al. Wojska Polskiego, w którym obecnie mieści się biblioteka ProMedia organizująca spotkania i imprezy, kontynuuje tradycje dawnego przedsiębiorstwa.
Z powodu choroby nowotworowej, na którą zapadła w wieku 17 lat, pani Ela nigdy nie założyła własnej rodziny. Całe życie mieszkała najpierw z rodzicami, a po śmierci ojca tylko z mamą. Jednak nigdy nie czuła się osobą samotną, ma wiele zajęć i pasji.
Fascynują ją stare fotografie. Wszystkie zdjęcia, które przechowuje w domu są świetnie zachowane, skatalogowane i rozmieszczone w ośmiu dużych albumach. W porządkowaniu bardzo pomagała mama, która miała świetną pamięć skojarzeniową – nawet jeśli nie potrafiła podać dokładnej daty wykonania ujęcia, zawsze wiedziała, w jakich okolicznościach zostało zrobione. Pani Janowska sama też zajmowała się fotografią, miała nawet ciemnię, tak jak ojciec. W pokoju przygotowała tzw. „Ścianę pamięci” – powiesiła zdjęcia dziadków z obydwu stron, rodziców w kolejnych etapach życia: jako dzieci, potem narzeczonych, ślubne i wykonane w dojrzałym wieku. Bardzo wzruszający jest zwłaszcza portret dziadka. Mężczyzna przysłał najbliższym swój wizerunek w czasie wojennej rozłąki, kiedy przebywał na Litwie. Nigdy już nie powrócił do domu, to ostatnia pamiątka po nim.
Kilka miesięcy po śmierci matki, pani Ela napisała książkę pt. „Listy do Mamy”, wydaną w 2019 r. Później przygotowała też kolejny tom – wspomnienie o rodzicach, ale już tylko do użytku domowego, podarowała je braciom. Do egzemplarzy dołączyła płytę ze zdjęciami.
Pani Janowska mówi, że rodzicielka była jej najbliższą przyjaciółką, koleżanką. „Kłóciły się, potem godziły, ale nie umiały bez siebie żyć”. Spędzały wspólnie czas, razem składały wizyty znajomym, „tworzyły świetny duet”. Kiedy mama umarła, nagle zabrakło osoby, której można było się zwierzyć, opowiedzieć o codziennych zdarzeniach. Stąd powstała potrzeba przelania na papier myśli i narodził się pomysł na książkę, a później drugą. Proces pisania był „podróżą pozwalającą na pożegnanie matki i zgodą na jej odejście do taty”, mówi pani Elżbieta.
„Listy…” są też wartościową publikacją dla postronnych czytelników, mogą być bowiem traktowane jako poradnik dla osób przeżywających żałobę.
Pani Elżbieta badała również genealogię rodziny. Zdołała dotrzeć do informacji na temat pradziadków, którzy pochodzili z rejonu środkowej Polski, znalazła nawet ich grób w Sarbii koło Kołobrzegu, pojechała odwiedzić i zapalić świeczkę. W Szczecinie też bardzo często chodzi na cmentarz, na mogiły rodziców, sama albo z braćmi. Sprząta, pielęgnuje, co dwa tygodnie zmienia wystrój.
Od 3 lat pani Janowska przebywa na emeryturze, ale spędza czas bardzo aktywnie: przewodniczy wspólnocie mieszkaniowej, uczestniczy w grupie wsparcia dla osób z chorobą nowotworową. Jest otoczona ludźmi, twierdzi, że „potrafi się dogadać z każdym”. Przychodzą do niej osoby w różnym wieku i różnej profesji z prośbą o poradę, a pani Ela chętnie pomaga, ma dużą wiedzę na temat przepisów, śledzi je na bieżąco.
Dużo radości sprawia kobiecie możliwość pisania felietonów do kwartalnika „Integralek”, wydawanego przez Towarzystwo do Walki z Kalectwem. Na łamach czasopisma publikuje wspomnienia, recenzje powieści. W wolnych chwilach pracuje nad kolejnymi książkami, chociaż na razie z uwagi na koszty wydawnicze nie myśli o tym, aby wydać je drukiem.
Lubi swoje mieszkanie, które sama urządzała, remontowała, przemalowywała meble. Na półkach ma dużo naczyń kupowanych w okresie PRL, stoi też ulubiony komplet porcelany.
Pani Elżbieta Janowska często wspomina rodziców. Z rozrzewnieniem opowiada o kuchni mamy, o wigilijnych pierogach z farszem z duszonej kapusty, które „nie miały sobie równych” i o żurku, gotowanym na wodzie po tychże pierogach. Ogląda stare zdjęcia i odsuwa od siebie myśli, co stanie się z ważnymi dla niej pamiątkami, kiedy odejdzie do rodziców.