Dzwonki znane są we wszystkich kulturach na całym świecie. Wykorzystuje się je od wieków do celów świeckich, obrzędów religijnych i rytuałów magicznych: do wyganiania złych mocy, zaklinania szczęścia, pośredniczenia w rozmowie z siłami wyższymi. Nie wiadomo skąd się wzięły i kto pierwszy wpadł na pomysł stworzenia przedmiotu, który wydaje dźwięk, ale nie służy do tworzenia melodii.
Mieszkający na Osowie pan Zbigniew Wielgoszewski zbiera dzwonki od 15 lat, ma ich ponad 200. Zbiory stoją wyeksponowane w salonie, na obudowie kominka. Pośród nich znajdują się egzemplarze kryształowe, ceramiczne, w różnych kształtach i różnej wielkości, przywiezione ze wszystkich chyba części globu. Dzwonki „na służbę” (jeden pochodzi z krakowskiego Kazimierza), sąsiadują z buddyjskim dzwoneczkiem, który był prezentem od przyjaciela; turystyczna pamiątka z Zanzibaru stoi obok przybyszów z Dziwnówka, Wiednia, Książa i Londynu. Dzwonki, które pan Zbigniew kupował osobiście lub dostawał od znajomych, wyszukiwane w sklepach Duty Free na lotniskach, straganach bazarów w Petersburgu, Lwowie, Barcelonie i Sandomierzu, butikach dla turystów i pchlich targach. Obok miniaturki dzwonka szkolnego jest taki, który ma kształt pomnika w Tallinie, inny przypomina jaszczura. Jest też „stajniowy”, z głową konia. Papieski, stoczniowy, z motywami ludowymi i tyrolskie, które tradycyjnie zawiesza się na szyi zwierzętom. Wydają bardzo różne dźwięki, ale wszystkie brzmią przyjemnie dla ucha, czysto.
Skąd u pana Wielgoszewskiego taka pasja? Mówi: ”nie wiem skąd mi to przyszło”.
Dziadkowie ze strony ojca przez wiele lat pracowali jako gastarbeiterzy w Niemczech, tam urodziła się trójka ich dzieci. Po dojściu Hitlera do władzy wrócili do Polski, zamieszkali w Łódzkiem. Matka była Ukrainką, ze starej kozackiej rodziny, w czasie wojny została zabrana z Krzemieńca na roboty do Rzeszy. W Schlezwiku – Holsztynie, w gospodarstwie u bauera poznała ojca pana Zbigniewa, który też tam trafił. Młodzi ludzie zakochali się w sobie i wzięli ślub. W 1945 r. przypłynęli statkiem do Gdyni, a następnie zostali oddelegowani do Szczecina. W 1947 r. urodził się im syn. Pan Zbigniew mówi o sobie, że „jest dzieckiem Niebuszewa”. Dzielnica w latach ’50 była otoczona morzem gruzów, stało wiele wypalonych budynków. Chłopcy biegali po ruinach, bawili się w wojnę, w chowanego. Chodzili do lasku Arkońskiego i wspinali na pozostałości wieży Quistorpa. Pan Wielgoszewski doskonale pamięta wielokulturowość dawnego Zabelzdorf, żydowskich kolegów ze szkoły i podwórka, żydowskie sklepiki, sobotni szabat oraz unoszący się zapach gotowanego powoli rosołu, pieczonych kugli, chałek i cebularzy. Z rozrzewnieniem wspomina życie towarzyskie dzielnicy, które kwitło, mimo powszechnie panującej biedy.
Oprócz dzwonków, pan Zygmunt zbiera również medale. Kiedyś stocznia szczecińska robiła odlewy według projektów artystów plastyków Kolekcjoner posiada całą kolekcję pocztu królów polskich i gryfów pomorskich. Mówi, że lubi ładne rzeczy, a „medale to są małe dzieła sztuki”. Od dziecka czuł potrzebę otaczania się pięknymi przedmiotami. Jako mały chłopiec zbierał znaczki, potem pocztówki, monety, regularnie chodził na wystawy malarskie, fotograficzne, żadnego wydarzenia w mieście nie opuszczał. Żona i dzieci uważają, że ojciec jest najwrażliwszy z całej rodziny.
W szkole średniej pan Zbigniew trenował lekkoatletykę, tak poznał swoją przyszłą żonę, Grażynę. Pasji sportowej oddawali się przez wiele lat, jeszcze będąc na studiach. W ubiegłym roku obchodzili 50-lecie pożycia małżeńskiego.
Ich mieszkanie na przedmieściach jest urządzone stylowo, z dużym smakiem. Przedwojenny kredens sąsiaduje z krzesłami z epoki PRL-u, na półkach stoją pamiątki, szkło i trochę starej porcelany, są rośliny i świeże kwiaty w wazonie na stole. Państwo Wielgoszewscy kochają Szczecin, wspominają, że kiedyś miasto było bardziej zielone. Są związani emocjonalnie ze stolicą Pomorza Zachodniego, tu urodziły się ich dzieci i wnuki. Pan Zbigniew interesuje się przedwojenną architekturą. Podkreśla z dumą, że potrafi wskazać 40 przedstawień gryfów na elewacjach budynków. Widzi szczegóły, których inni nie dostrzegają. „Do wszystkiego trzeba dorosnąć, trzeba umieć patrzeć”, mówi, uśmiechając się do swojej kolekcji dzwonków.
Podczas wywiadu