Ewa Ślesińska zamiłowania do ładnych przedmiotów nie wyniosła z rodzinnego domu. Urodziła się w Łodzi w 1956 r. i kiedy miała 4 miesiące rodzice zdecydowali o przeprowadzce do Szczecina. Ojciec był budowlańcem, a mama pracowała w domu towarowym przy Al. Niepodległości, w słynnym „Posejdonie”, później wieczorowo kończyła szkołę handlową.
Mała Ewa dużo czasu spędzała na piętrach nowoczesnego pawilonu, można powiedzieć, że „częściowo wychowała się u mamy w pracy”. Lubiła tam przebywać. W latach ’60 sklep, mieszczący się w pięknym, przedwojennym gmachu dawnego UFA Palast był bardzo popularnym punktem handlowym na mapie Szczecina, miejscem kojarzącym się z elegancją i modą. Kilka „Filipinek” – członkiń zespołu będącego wtedy u szczytu popularności – które uczyły się w Technikum Handlowym, odbywało tam praktyki szkolne w ramach zajęć szkolnych.
Nikt w najbliższym otoczeniu pani Ślesińskiej nie zwracał uwagi na piękno przedmiotów codziennego użytku. Rzeczy miały spełniać swoją funkcję. W starej kamienicy na Niebuszewie ludzie byli zajęci codziennym życiem i problemami. Najbardziej wyraźne wspomnienie z dzieciństwa, jakie zachowała pani Ewa, dotyczy czasu, kiedy miała 3 albo 4 latka i mama zostawiła ją śpiącą w domu, a sama pojechała na egzamin do szkoły. Dziewczynka obudziła się i szukając rodzicielki, stanęła na parapecie otwartego okna. Ktoś wezwał straż pożarną, strażacy wyłamali drzwi i weszli do mieszkania. Chcieli zabrać dziecko do pogotowia opiekuńczego, ale Ewunia rezolutnie im powiedziała, że „nie może nigdzie jechać, bo jest nieubrana”. Sąsiadka wytłumaczyła sytuację i odjechali. Kiedy mama wróciła, na klatce schodowej spotkała pijanego lokatora z pierwszego piętra, który powiedział, być może dla żartu, „pani już nie ma dziecka”. Przerażona kobieta zbiegła z powrotem na dół i na chodniku szukała śladów krwi córki… W tym czasie mała Ewa schowała się, w obawie przed karą.
Pasja do otaczania się pięknymi rzeczami narodziła się „nie wiadomo skąd”, jak sama mówi. Po prostu pani Ślesińska czuła od młodości, że ma w sobie taką potrzebę. Najpierw to była ogólnie chęć posiadania ładnych przedmiotów, kilka lat temu zamiłowania zawęziły się do sztuki użytkowej z okresu PRL-u. Kolekcjonerka trochę żałuje teraz, że piękne kryształy, które zostały jej po rodzicach oddała teściowej, a komplet miodowych talerzy, słynnych „Asteroid” projektu Jana Sylwestra Drozda sprzedała za grosze albo wyrzuciła, już nawet nie pamięta. Około 8 lat temu, szukając czegoś w składzie złomu znalazła biało-czarny wazonik, który od razu przykuł jej uwagę. Kupiła go za … 2 zł. Okazało się, że było to naczynie wykonane według rysunku wspaniałej projektantki Danuty Duszniak, kultowy model „Rock’n’roll”. Wazon nie nadawał się do użytku, przeciekał. Pani Ewa sprzedała go po jakimś czasie, ale wspomina, że był jedną z pierwszych pięknych rzeczy z peerelowskiego designu, na jakie natrafiła. Generalnie pasjonatka dawnej sztuki użytkowej nie przywiązuje się do posiadanych przedmiotów: zbiera lub kupuje, gdy jej się coś bardzo spodoba, a potem darowuje w prezencie, kiedy już się tym znudzi. Nigdy nie wyrzuca i osobom obdarowanym również nie pozwala. W swoim kolorowym, trzypokojowym mieszkaniu, w tym samym, w którym żyje od dzieciństwa zgromadziła potężną kolekcję sztuki PRL-u. Ma niezliczone serwisy, karafki, kieliszki, talerze, lampy… Posiada również rzeczy pochodzące z Niemiec, Szwecji, Finlandii i Czechosłowacji.
Potrafi poświęcić dużo czasu i energii, żeby zdobyć upragniony przedmiot: pyta wśród znajomych, zagląda do śmietników, chodzi na pchle targi – bardzo lubi ten, który odbywa się na Pogodnie. Będąc za granicą, na przykład w Szwecji, często odwiedza ciuchlandy, bo oprócz ubrań trafiają się tam też przedmioty użytkowe sprzed kilkudziesięciu lat.
Pani Ewa jest świadomą kolekcjonerką, czyta publikacje, poznaje innych pasjonatów w internecie i wymienia się z nimi doświadczeniami. Ma ulubionych projektantów – Danutę Duszniak, Lubomira Tomaszewskiego, Zbigniewa Horbowego, Lucynę Pijaczewską, Ludwika Fiedorowicza. Czasami trafia na prawdziwe perełki gatunku, jak na przykład kilka lat temu, kiedy znalazła czechosłowacki serwis deserowy z lat ’30 XX w., dekorowany wzorem IMARI, warty na wolnym rynku sporo pieniędzy. Podarowała go synowej.
Pani Ślesińska kocha piękne rzeczy, ale jak sama mówi, „prawdziwego hopla ma na punkcie kieliszków i karafek”. Trzyma je w witrynie, którą przerobiła ze starej szpitalnej szafki – w wolnych chwilach bowiem, w miarę swoich możliwości, zajmuje się również renowacją mebli. Rzeczy, które uważa za szczególnie ważne, to lampa znaleziona na śmietniku i fotele.
Ludzie z najbliższego otoczenia, w tym mieszkający w Oslo syn, nie rozumieją pasji pani Ewy. Sama zainteresowana nie zraża się brakiem wsparcia, mówi, że „do tego trzeba dojrzeć”. Swoje zbiory ma porządnie skatalogowane, opisane i sfotografowane w folderze na laptopie. Sporządziła też coś w rodzaju testamentu, gdzie rozdysponowała kolekcje i kategorycznie zabroniła ich wyrzucania.
Niedługo przed emeryturą kolekcjonerka zainteresowała się malarstwem. Pamięta, że oglądała w telewizji program o urządzaniu wnętrz „Domo” i zapragnęła mieć na ścianie prawdziwy obraz, nie tylko kopie czy reprodukcje. Nie stać jej było na oryginał więc …. postanowiła sama namalować. W sklepie z akcesoriami plastycznymi dowiedziała się „czym może pracować, jak, jakimi farbami”, kupiła płótno, akryle – które bardzo jej odpowiadały, bo „szybko schną”, a pani Ewa jest niecierpliwa, i rozpoczęła kolejną wielką przygodę życia. Pamięta, że w sierpniu 2011 r. namalowała swój pierwszy obraz, a potem kolejne i kolejne… Lubi tworzyć na płótnach przynajmniej średniej wielkości, takich ok. 70 cm x 100 cm, bo „ma rozmach”. Zajmuje się abstrakcją. „Nieraz coś zobaczę, coś mi przyjdzie do głowy i specjalnie idę kupić płótno i maluję, czasami z tego pomysłu wychodzi coś zupełnie innego. Jak zaczynam, prawie nigdy nie udało mi się to, co wymyśliłam. Kupuję duże tuby, takie miękkie. Kładę płótno na podłodze, wyciskam farbę i maluję takimi specjalnymi szpatułami”, opowiada o swoim procesie tworzenia.
Do tej pory pani Ewa namalowała ok. 200 obrazów. Część z nich było eksponowanych w Cafe’ 22, Inkubatorze Kultury, Spiżarni Szczecińskiej, w Technoparku Pomerania, w Książnicy Pomorskiej i kawiarni Między Wierszami. Na przyszły rok są już zaplanowane kolejne wystawy.
Tytuły obrazom pani Ewy nadaje koleżanka mieszkająca w Filadelfii – patrzy na zdjęcie gotowego dzieła i od razu wie, jak je nazwać.
Razem z koleżankami artystkami, pani Ślesińska założyła grupę artystek niezależnych Art Sedina, w ramach której także wystawiają swoje prace.
Życie artystki Niebuszewa to historia pasji kolekcjonerskiej, która stopniowo ewoluowała w kierunku sztuki z okresu PRL-u, a potem rozszerzyła się o chęć ratowania mebli i w końcu spowodowała potrzebę samodzielnego tworzenia. Kolekcjonerka i malarka, która nie ma wykształcenia w tym kierunku, nie wie, skąd w niej wzięła się potrzeba wyrazu artystycznego, mówi, że „pasja wychodzi z duszy”.
Ale jest bardzo szczęśliwa, że tak się stało.