Rodzina Langierów przeżyła wojnę w Krojantach na Pomorzu, na robotach przymusowych w gospodarstwie pewnego Niemca, który nazywał się Kopa – a przynajmniej tak został zapamiętany. Tam, w 1940 roku urodziła się pani Władysława, dziewiąta z jedenaściorga rodzeństwa. Majątek był duży, więc i zajęć nie brakowało, ale nikt nie narzekał, bo właściciel i jego żona bardzo dbali o swoich pracowników.
W 1945 r., kiedy zbliżał się front, Kopaciowie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i, żegnając się z robotnikami powiedzieli, żeby ci zabrali z wyposażenia domu i gospodarstwa, co tylko potrzebują. Bauer, który miał duże poczucie sprawiedliwości, przykazał tylko równo podzielić majątek między wszystkich pracowników. Niemcy wyruszyli w drogę, ale nie ujechali daleko: po drugiej stronie miejscowości trafili na zaminowany teren. Wszyscy zginęli. Pani Władysława pamięta, że rodzice płakali po swoich gospodarzach i wspominali, jakimi byli dobrymi ludźmi.
Kiedy do wsi weszli Rosjanie, mama małej Władzi ukryła w skrytce na poddaszu dwóch Francuzów, którzy „zawieruszyli się” w tych okolicach niedługo po wyjeździe Kopaciów. Żołnierze odjeżdżali już konno, kiedy zauważyli wychylających się przez okienko w dachu mężczyzn. Ściągnęli ich na podwórze, wrzucili do gnojówki i krzyczeli, że wszystkich wystrzelają, mamę (ojciec w tym czasie był na polu), dzieci i cudzoziemców. Francuzi błagali, żeby ocalić rodzinę, a zabić tylko ich. Rosjanie zamordowali mężczyzn, zostawili ciała i odjechali.
Najwcześniejsze lata powojenne pani Niewiadomska wspomina jako bardzo ciężkie. W domu panowała bieda, mimo że ojciec pracował – był nauczycielem, znał język francuski, niemiecki, chyba też angielski. Mama zajmowała się dziećmi, sama szyła dla nich ubrania. Z butami był największy problem, kilkoro dzieci nosiło jedną parę na zmianę – jak któreś wracało ze szkoły, ściągało i dawało następnemu. Nikt się nie przejmował czy jest wygodnie, czy nic nie przemaka… Najważniejsze, że można było założyć coś na nogi i wyjść z domu. Buty były obiektem marzeń w rodzinie.
W 1959 r. dorosła panna Władysława zdecydowała się na przyjazd do Szczecina. Została zatrudniona jako telefonistka, a potem w MZK jako kontrolerka biletów w tramwajach. W pracy poznała swojego przyszłego męża, Janusza, który kolejno był motorniczym, instruktorem jazdy i kontrolerem. W tamtych czasach po mieście jeździły jeszcze poniemieckie wagony, „kokotki”, „pulmany”, nieogrzewane, „zimno było tak, że nie można było wytrzymać”, „rzucało”, a kontrolerzy siedzieli przy samych drzwiach i dziurawili bilety specjalnymi „szczypcami”.
Wstawało się przed 3 nad ranem, bo o godzinie 4 trzeba było być już w pracy. Kiedyś, zimą, kiedy pani Niewiadomska szła ulicą Więckowskiego spiesząc się na swoją zmianę, przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa znalazła za drzewem małą, zmarzniętą, zapłakaną dziewczynkę. Zbliżyła się do niej, a ta wtuliła się mocno i nie chciała puścić. Wezwanym milicjantom powiedziała, że to „mama”. Sytuacja się wyjaśniła, ale dla pani Władzi sytuacja była bardzo wzruszająca.
Narzeczeni szybko wzięli ślub. Nie mieli pieniędzy, więc wszystko co potrzebne do organizacji uroczystości pożyczyli: sukienkę, garnitur… Jako poczęstunek podali gościom kanapki z wędliną. I tylko buty pani Niewiadomska miała nowe, kilka osób z rodziny męża złożyło się, żeby mogła je kupić. Jeszcze długo po weselu zakładała pantofle na co dzień, mimo że „ciężkie i nie bardzo wygodne”. No, ale „takie były czasy”, nie tak jak teraz, że „można mieć tyle par, ile się chce”.
Pani Władysława przechowuje tę pamiątkę ślubną w pudełku od ponad 60 lat, żeby przypominała jej „jak kiedyś było” i dlatego, że „ma już wartość historyczną”. W małym mieszkaniu, na 35 metrach kwadratowych znalazła dla niej miejsce na najwyższej półce, a córce i synowi kategorycznie zabroniła wyrzucać po swojej śmierci. Lubi patrzeć na te kremowe pantofle na niskim obcasie i wspominać biedę, ale też dobre chwile, jak na przykład momenty, kiedy jeździli z mężem eshaelką (motorem SHL) na wycieczki za miasto, młodzi, szczęśliwi, a pani Władzia wystrojona w ślubne buty. Mimo, że uszkodzone i obecnie nie nadają się do noszenia, to skórzane, jasne półbuty są jednym z najcenniejszych przedmiotów, jakie posiada pani Niewiadomska.
Drugą ważną pamiątką jest stary obraz z przedstawieniem Chrystusa, który „ma chyba ze 150 lat”. Wisiał jeszcze w domu teściów, w mazowieckiem. Zaginął razem z innymi rzeczami w czasie przeprowadzki rodziców męża na tzw. Ziemie Odzyskane po wojnie, ale na szczęście udało się go odzyskać. Pani Władzia „jak odmawia różaniec czy modli się”, to Pan Jezus z malowidła zawsze „jest z nią i patrzy w tę samą stronę”, co ona spogląda. Pomaga też w codziennych kłopotach, bo kiedy kobieta zapomni, gdzie coś położyła, to podchodzi do obrazu i mówi: „Bożuchna, pomóż mi, żebym mogła odnaleźć”. Potem idzie na przykład do kuchni, spogląda, „a na szafce jest to, czego szukała”.
Obraz jest podniszczony, emerytka sama odmalowała ramki, metodą chałupniczą próbowała naprawiać płótno.
Pani Władysława jest gorliwą katoliczką, dni spędza w kościele, na zajęciach w Dziennym Domu Seniora przy ul. Królowej Jadwigi albo w mieszkaniu, gdzie „lubi sobie posiedzieć, pomarzyć”. Nigdzie więcej nie chodzi, przeszkadza jej hałas.
Ubolewa, że teraz „ludzie takie piękne rzeczy wyrzucają, meble, wszystko”, i porównuje, że kiedyś byliby zadowoleni, gdyby mogli chociaż tyle posiadać, „nawet starą kanapę”
Córka kazała pozbyć się butów, nie rozumie, po co mama trzyma „takie śmieci”. Wnuk docenia obraz i mówi, że „to jest dobra pamiątka”, a babcia przypomina, żeby „w takim razie dobrze jej pilnował, tej pamiątki”.
Wszystko co najważniejsze, wspomnienia, myśli, pani Władzia ma w sobie, „w serduszku”, jak podkreśla. Mogłaby siedzieć cały czas, patrzeć na buty, na obraz i podziwiać. Mówi, że uwielbia to robić. I ma nadzieję, że rodzina nie zniszczy pamiątek, które po niej pozostaną.