Przodkowie pani Kwiryny Kropaczewskiej pochodzą z Miłosławia, niewielkiego wielkopolskiego miasteczka o silnych tradycjach narodowowyzwoleńczych, które dawniej było prężnym ośrodkiem i ważnym węzłem komunikacyjnym. Rodziny dziadków zajmowały się głównie handlem, a rodzice matki byli też rzeźnikami.
Mieszkający we Wrocławiu kuzyn w latach ’90 zbadał genealogię rodu i udało mu się dotrzeć do protoplastów żyjących w połowie XIX w. Doliczył się też 350 żyjących osób i zorganizował dwa duże zjazdy, w 1992 i w 1997 r. Na pierwszy przyjechało około 100 osób, a na drugi ponad 70. Większość potomków linii nadal mieszka w Wielkopolsce.
Pani Kwiryna urodziła się w 1939 r. Ojca słabo pamięta, ponieważ zginął podczas II wojny światowej. Mama w latach ’60 przyjechała do Szczecina za lepszym życiem, znalazła zatrudnienie w szwalni. Dorosła wtedy już córka nie chciała się przeprowadzać, została w rodzinnym domu. Wyszła za mąż, urodziła córkę. Pracowała fizycznie w zakładach drzewnych, później odzieżowych i opiekowała się starszymi kobietami w rodzinie. Wiodła spokojne, uporządkowane życie. W 2014 r. została wdową, trzy lata później sprzedała nieruchomość w Miłosławiu i kupiła mieszkanie przy ulicy Janosika w Szczecinie. Jak sama mówi, „przyjechała tu na starość, żeby być blisko córki”, która związała swoje życie ze Szczecinem już wiele lat wcześniej.
Pani Kropaczewska zabrała z Wielkopolski ponadstuletni świecznik, odziedziczony po zmarłej w 1975 r. ciotce Pelagii – trójramienny, metalowy, pokryty złotą farbą. Drugi, identyczny, stoi w domu córki. Wcześniej świeczniki były srebrne, ale panie spotkały na Jarmarku Jakubowym dobrego rzemieślnika zajmującego się renowacją zabytków i zdecydowały, że „odświeżą”, a przy okazji naprawią lekko uszkodzoną pamiątkę.To jedyne przedwojenne przedmioty związane z historią rodziny, które znajdują się w Szczecinie. Zarówno dla matki, jak i dla córki mają ogromną wartość sentymentalną.
Pani Kwiryna zapytana, jaka jeszcze rzecz w mieszkaniu jest dla niej ważna, odpowiada bez wahania, że muszla, która mimo, że nie bardzo stara, wywołuje silne wspomnienia: Brat matki, Józef, służył w marynarce wojennej. Był członkiem załogi słynnego okrętu ORP „Orzeł” i w 1940 r. zaginął podczas patrolu na Morzu Północnym. Co ciekawe, jak wspomina kobieta, wujek „za życia topił się w stawie i w jeziorze, dwa razy”, a potem, za trzecim razem, już nie przeżył…. Ze swoich rejsów przywoził egzotyczne muszle, którymi obdarowywał rodzinę.
Pani Kwiryna miała po rodzicach dwie piękne, duże konchy, ale kiedyś podczas porządków je wyrzuciła, bo stwierdziła, że „po co, na co to komu potrzebne”? Potem żałowała, ale było już za późno, bo „sąsiad zabrał muszle dla siebie”. Kilka lat temu, podczas wycieczki do Trzęsacza pani Kropaczewska zobaczyła na stoisku podobne i bez zastanowienia kupiła jedną. Trzyma muszlę na komodzie i często na nią patrzy.
Na regałach w pokoju dziennym kobieta ma też komplet talerzyków deserowych z lat ’60 i większe, enerdowskie talerze z lat ’80. Te drugie dostała od koleżanki z klubu seniora, gdzie codziennie przychodzi na zajęcia.
Pani Kwiryna dobrze się czuje w Szczecinie. Lubi swoje mieszkanie, ma miłych sąsiadów, miasto też bardzo jej się podoba.
O czym marzy? Chciałaby jeszcze pojechać w rodzinne strony, do Wielkopolski. Odwiedzić Miłosław, zobaczyć dziewiętnastowieczny pałac z czerwonej cegły w Zdziechowie koło Gniezna, w którym mieszkała przez kilka lat po wojnie, przypomnieć sobie i „poczuć” dawne czasy. Ujrzeć na żywo miejsca, które widzi, kiedy zamyka oczy.