W ciągu kilku miesięcy, pomiędzy listopadem 1942 r. a marcem 1943 r., z terenów Zamojszczyzny zostało wysiedlonych ponad 100 tysięcy Polaków. Akcja związana była z planami utworzenia „przestrzeni życiowej” na Wschodzie dla osadników pochodzenia niemieckiego, przybywających z innych państw europejskich. Dorosłych selekcjonowano na zdolnych do pracy lub przeznaczonych do eksterminacji, a dzieci siłą oddzielano od rodziców. Te, u których stwierdzono obecność odpowiednich cech rasowych, wysyłano w głąb Niemiec, aby poddać je germanizacji, resztę bydlęcymi wagonami przewożono do obozów śmierci. Ludność mieszkająca na trasie przejazdu pociągów podejmowała próby ratowania maluchów. Historycy szacują, że w wyniku „Aktion Zamość” sierotami zostało ok. 30 tysięcy chłopców i dziewczynek.
4 stycznia 1943 r. na bocznicy, gdzieś przed Warszawą, stanęły wagony pełne malutkich dzieci. Okoliczni mieszkańcy usłyszeli płacz. Udało im się przekupić Niemca, który pilnował transportu, żeby otworzył drzwi składu. Wiele spośród niemowląt i kilkulatków już nie żyło. Reszta była bliska śmierci z powodu głodu, zimna oraz chorób. Wśród uratowanych znajdowała się półtoraroczna Wiesława Łękowska, zabrana przez pana Dymarskiego, mieszkającego w Starej Miłosnej. Dziewczynka miała odmrożone policzki do kości oraz nogi. W domu przybranych rodziców przebywała do 1949 r.
Z tamtego czasu pamięta surowe traktowanie i … mały, porcelanowy kubeczek w kwiatki, który stał wysoko na półce w pokoju, niedostępny dla małych rączek. Wiesia wiedziała, że jest to prezent, który dostała z okazji chrztu od ojca chrzestnego w 1943 r. Nigdy nie pozwolono jej napić się z naczynia, zaledwie kilka razy miała okazję trzymać je w dłoniach, przez chwilę, bo zaraz zabierano, żeby nie stłukła. Mogła tylko patrzeć z daleka i marzyć, że kiedy dorośnie, zabierze kubek do siebie. Osoby, od której dostała prezent nie pamięta – mężczyzna zginął w czasie wojny.
Kiedy małżeństwu Dymarskich urodziła się córka, matka zaczęła się znęcać nad przybranym dzieckiem. Sąsiadka zauważyła krwawe pręgi na plecach małej Wiesi i powiadomiła służby. Dziewczynka została przewieziona do domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne w dawnym pałacu rodziny von Waldow w Mierzęcinie, koło Dobiegniewa. Przebywała tam do 9 roku życia. Jak wspomina „za byle co kazali się modlić, a myśmy siadali na nogach… To brali za uszy i ciągli do góry. Wszyscy mieliśmy uszy na dole ponadrywane. Jedyne co dobre, to to, że nauczyli mnie tam robić na drutach.”
Wiesia trafiła do kolejnego domu dziecka, w Gębicach koło Czarnkowa, gdzie „było już lepiej”. Dobrze się uczyła, przerobiła program czwartej i piątej klasy w ciągu jednego roku, szczególnie lubiła matematykę. Zdarzały się sytuacje, że nauczycielka wychodziła z sali mówiąc „Wiesia, lekcje prowadzisz”. I Wiesia tłumaczyła materiał swoim rówieśnikom.
Po skończeniu podstawówki dziewczynka wyjechała do szkoły krawieckiej w Płocku. Kiedy przybrany ojciec zmarł, matka zaproponowała Wiesi, aby ponownie zamieszkała w domu w Starej Miłosnej. Siedemnastoletnia panienka rozpoczęła pracę gońca w Warszawie. Za pierwszą wypłatę kupiła sobie wymarzone półbuty, tzw. „jamniczki” na niskim obcasie, czerwone. Stosunki z matką układały się na tyle źle, że babcia zabrała Wiesławę do Rumii, do rodziny wujka. Tam dziewiętnastolatka poznała pewnego szkutnika z Helu, szybko wyszła za niego za mąż i wyjechała do Jastarni. Jak sama mówi, nie było to małżeństwo z miłości, tylko z chęci posiadania własnego kąta. Wybranek pił i bił, pani Wiesia ciężko pracowała fizycznie. Urodziła córkę.
W sanatorium w Krynicy Górskiej, do którego trafiła w 1970 r., poznała miłość swojego życia, pana Jana Łękowskiego. Po dwóch latach zdecydowała się zabrać dziecko i wyprowadzić od męża. Przyjechała do Szczecina, do ukochanego. Pracowała w fabryce kabli Załom, w stoczni jachtowej, potem na portierni, a od 1979 r. jest na rencie. Lata, które spędziła z panem Janem do jego śmierci w 2007 r., wspomina jako najszczęśliwszy okres życia.
Pani Wiesława, mimo traumatycznych przeżyć jakich doświadczyła w ciągu swojego życia, jest bardzo pogodną osobą. Nie ma żalu do losu ani do przybranych rodziców, mówi „jacy byli, tacy byli, ale uratowali mi życie”.
Codziennie spaceruje, chodzi do lasu, robi na drutach kapcie i zające, które potem sprzedaje na targowisku, od poniedziałku do piątku uczestniczy w zajęciach organizowanych przez PZN, czyta książki. Lubi ładne przedmioty, od najmłodszych lat zwracała uwagę na piękne rzeczy i miała potrzebę otaczania się nimi. W jej mieszkaniu na os. Słonecznym w Szczecinie pamiątkowa porcelana stoi wyeksponowana na honorowym miejscu, na regałach. Wśród zbiorów najważniejszy jest, wspominany już, kubeczek od ojca chrzestnego. Przybrana siostra przekazała go pani Wiesławie po śmierci matki, razem z jedną z czterech małych salaterek na owoce. To jedyne pamiątki, pochodzące z okresu dzieciństwa pani Łękowskiej, nie licząc kilku wyblakłych, czarno-białych zdjęć…
Ważny jest również stary serwis kawowy z przedwojennej manufaktury wałbrzyskiej CT Altwasser Silesia 1921, a dokładnie kilka elementów, które przetrwały do naszych czasów. Filiżanki, mlecznik i cukiernica stoją w tym samym miejscu na półce od 1975 r., były prezentem od brata pana Jana, również już nieżyjącego. Pani Wiesława, goszcząc u szwagra, często stawała przy kredensie i patrzyła na porcelanę, która zawsze bardzo jej się podobała. Dostała ją więc w prezencie. Nie wiadomo, jak zestaw znalazł się w rękach rodziny męża.
Pozostałe talerze, wazony i figurki z porcelany, które znajdują się w mieszkaniu na 11 piętrze, pochodzą od koleżanek albo zostały uratowane ze śmietnika, ale ich pani Wiesia nie darzy już takim sentymentem.
Pani Wiesława żadnego ze wspomnianych naczyń nie używa, cieszy się z samej świadomości posiadania. Mówi, że to są jej najcenniejsze przedmioty: „Pamiątki po ludziach, których już nie ma”. W filiżankach na co dzień siedzą różne „potworki” i mikołaje i codziennie czekają, aż właścicielka wróci do domu po swoich zajęciach.